#piszemyrazembajke

#PISZEMYRAZEMBAJKE

To jest bajka, którą będziemy pisać wspólnie. Twój głos ma wpływ na to, co dalej zrobi główny bohater.
Ta historia ma zachęcić dzieci do kreatywnego myślenia, motywować do czytania i pracy nad swoimi słabościami.
Bajka jeszcze nie ma tytułu — stworzymy go razem na koniec opowiadania.
Stworzyliśmy razem na Facebooku (pod hasztagiem #piszemyrazembajke) bohatera, cel, morał i świat.

Będę pisał jeden rozdział w każdym miesiącu (zaczynając od września), a na końcu każdego z nich, bohater stanie przed wyborem/wyzwaniem, które pomożecie mu rozwiązać i pokierujecie w dalszą podróż.

W planach jest 9 rozdziałów, bo tyle ma rok szkolny. Potem ją wspólnie wydamy albo chociaż zrobię z tego ładny e-book.

Zachęcam do komentowania na Facebooku i w komentarzach pod bajką.
Przyjemnej lektury 🙂

WSTĘP

W samochodzie panował skwar, a na ulicach wakacyjny gwar. Idealne lato skąpane w słonecznej wannie. Leon jechał z rodzicami na wystawę motyli. Przez dwa lata zebrał pokaźną kolekcję, która teraz ledwo mieściła się w bagażniku ich rodzinnego kombi.

Nagle nastała cisza. Wszyscy znaleźli się do góry nogami niczym kosmonauci w startującej w rakiecie. Dach samochodu dotykał trawnika, a sufit pokrył się szkłem i kolorową kołderką z zasuszonych motyli.

Kierowca jadący z naprzeciwka został oślepiony przez ostre słońce, zjechał na przeciwległy pas i wpadł w bok samochodu, którym podróżował Leon. Na szczęście wszyscy przeżyli.

Nie wszystko jednak było takie samo jak przedtem. Chłopakowi została jedna pamiątka tego feralnego dnia. Pamiątka, przez którą znienawidził największą pasję swojego młodego życia. Motyle.

ROZDZIAŁ 1

Rok po tych wakacjach, feralnym wypadku i rehabilitacji przyszedł czas powrotu do szkoły. Leon, mimo że fizycznie stanął już na dwóch nogach, przestał brać udział w ulubionych zajęciach sportowych. Kiedyś na przerwach w szkole, był duszą towarzystwa, sypał żartami jak z rękawa, a teraz unikał rozmów z rówieśnikami. Jego wyniki w nauce bardzo się pogorszyły.

Leon stał się bardzo opryskliwy i niemiły dla każdego, kto chciał mu pomóc w codziennych obowiązkach. Nadal nie mógł pogodzić się z tym, co się stało w poprzednie wakacje. Koledzy i koleżanki też mu tego nie ułatwiali. Dostał nawet przezwisko Kapitan Hook, co powodowało, że jeszcze bardziej zamykał się w sobie.

Rodzice po wielu rozmowach ze szkolnym psychologiem zaproponowali synowi wyjazd na specjalny obóz przygodowy. Obóz, na którym dzieci poznają nowych przyjaciół i uczą się, jak odkryć swoje talenty i energię do życia. Mimo pewnych ograniczeń.

Leon był średnio nastawiony do tego pomysłu. Nie wiedział czego się tam spodziewać. Martwił się, czy dzieci też będą go przezywać? Czy w ogóle ktoś będzie chciał się kumplować z Kapitanem Hookiem? Czy na obozie również doświadczy litości i sztucznych uśmiechów? Czy będzie umiał poruszać się w nowym otoczeniu?

ROZDZIAŁ 2
 
Dzień przed terminem, kiedy trzeba było potwierdzić wyjazd na obóz, Leon obudził się nagle. Czuł, jakby coś siedziało mu na głowie, ale po przeskanowaniu całego pokoju, nie dostrzegł nawet muchy.
 
Nadal z dziwnym uczuciem na czole wstał i poszedł, do kuchni gdzie o tej godzinie jego rodzice zawsze przygotowywali śniadanie. Usiadł przy dużym drewnianym stole, opierając głowę na łokciach i powiedział leniwie:
 
– No już dobrze. Pojadę na ten durny obóz. Tylko obiecajcie mi, że jak będzie beznadziejnie, to będę mógł do was zadzwonić i od razu przyjedziecie!
– Cieszę się, że podałeś taką decyzję. – powiedziała mama. – Dajmy sobie trzy dni. Wyjazd jest za tydzień w sobotę. Jeśli w kolejny wtorek stwierdzisz, że źle się tam czujesz. Przyjedziemy po ciebie, dobrze?
– Może być. – odburknął Leon i zabrał się za jedzenie tosta z domowym dżemem truskawkowym.
 
Tydzień minął szybko. Kilka dostatecznych sprawdzianów, kilka stłuczeń na starej nodze i kilka wyzwisk. Leon był ogólnie w miarę zadowolony. Kilka to przecież nie kilkanaście albo kilkadziesiąt. Miał wrażenie, że im mniej zwraca uwagę, kiedy dzieci go przezywają, tym szybciej im się to nudzi. Może kiedyś w ogóle przestaną?
 
W dzień wyjazdu również obudziło Leona dziwne uczucie, że coś lub ktoś siedzi na jego czole. Zanim otworzył oczy, wyciągnął spod kołdry rękę, tak cicho, jak tylko potrafił i z ekstremalną szybkością uderzył się w czoło. Szybko wstał i podszedł do lutra, aby zobaczyć, co upolował.
 
Niestety poza dużym, wiśniowym śladem jego własnej ręki znów nie znalazł tam niczego. Tylko kątem oka zobaczył w lustrze jakiś rozbłysk światła wylatujący przez okno, ale uznał to jedynie za poranną zabawę słońca z szybą.
 
Umył zęby, ubrał się i z przygotowanym dzień wcześniej plecakiem, powlókł się na śniadanie.
Mama już tam czekała, aby dodać mu otuchy, a tata przed domem sprawdzał samochód przed wyjazdem.
 
– Chyba nie chcecie mnie zawieźć na obóz samochodem? – zapytał zmartwiony Leon, patrząc się w okno skierowane na przedni ogródek.
– Skarbie wiem, że po tym, co się stało, nie lubisz samochodów. Przez rok nie proponowaliśmy ci takich podróży, ale teraz to najszybszy i najłatwiejszy środek transportu. Do obozu jest ponad dwieście kilometrów. Dzięki temu, że pojedziesz samochodem, będziesz tam pierwszy i starczy ci czasu, aby poznać otoczenie, wychowawców i wybrać ulubione łóżko. Tak jak lubisz.
– Wolę jechać pociągiem albo pekaesem. – odpowiedział Leon, krzyżując ręce nad brzuchem.
– Kochanie, pociąg jest ciekawą alternatywą, tylko jedzie aż sześć godzin. Będziecie musieli się raz przesiąść. O kulach ciężko się poruszać w jadącym wagonie o ciasnych korytarzach, a do tego dojedziecie dopiero na wieczór. Wszystkie dzieci będą już miały przydzielone miejsca, a ty będziesz jako jeden z ostatnich. Wiem dobrze, jak bardzo nie lubisz po wypadku, gdy wchodzisz do pomieszczenia, a wszyscy się na ciebie gapią.
– Nie pakujcie mi żadnych kul. Nie będę chodził jak jakiś niepełnosprawny. Widzisz przecież, że już dobrze sobie radzę! A jak znowu będziemy mieli wypadek, jadąc samochodem? – Znów jest słoneczny dzień, dokładnie tak jak rok temu! – tym razem Leon opuścił ręce, a małe słone kropelki zaczęły spadać na parkiet z jego oczu.

ROZDZIAŁ 3

Na peronie był tłum ludzi. Tłum głośnych, energicznych i spoconych ludzi. Chyba jedyną zadowoloną osobą w tej grupie był Leon. Nie miał w swoim życiu wielu możliwości podróżowania pociągiem, a nowoczesne, eleganckie i szybkie pojazdy od zawsze go pociągały.

– Przepraszam, głupie kule. Przepraszam, mogę przejść?! Gdzie ci ludzie w ogóle jadą o tej porze roku?! Co za beznadzieja. Trzeba było nie dyskutować tylko jechać samochodem. Po co w ogóle dzieci pyta się o zdanie. Przecież to rodzice wiedzą najlepiej co dla nich dobre. – narzekał tata Leona w drodze do prawidłowego wagonu, z trudem łapiąc oddech.
– Co tam mówisz kochanie? Straszny tu hałas. Możesz powtórzyć? – zapytała mama Leona. Zadowolona z tego, że Leon sam podjął tę trudną decyzję.
– Nic, nic skarbie. Lepiej chodźmy szybciej, bo zaraz pociąg odjedzie. Leon już jest prawie przy wagonie. Ja nie wiem, jak on to zrobił tak sprawnie w tym tłumie.
Przy wejściu do wagonu Leon zwolnił i odwrócił się w kierunku rodziców. Sprawiał wrażenie, jakby tłum nie miał dla niego znaczenia. Stał w miejscu niczym falochron, a pozostali podróżni opływali go bezkolizyjnie po obu stronach. Gdy mama do niego dotarła, powiedział:
– Mamo, ale czy ja na pewno sobie poradzę?
– Kochanie, widzę, że nadal się nad tym zastanawiasz. Martwi Cię, jak będziesz się poruszał na nieznanym terenie, czy ludzie będą Ci dokuczać, czy opiekunowie będą wyrozumiali. To normalne. Pierwszy raz jedziesz na taki obóz. Nie wiem na pewno, jak będziesz się tam czuł, ale wiem, że jesteś samodzielnym i upartym młodym człowiekiem. Myślę, że mimo gorszego samopoczucia, dasz sobie radę. Do tego będą tam sami pomocni ludzie. Będzie dobrze. – odpowiedziała mama, mocno przytulając syna.
– Jak dalej będziecie tak się rozczulać, to do obozu będziemy musieli iść pieszo. – skomentował zdenerwowany tata. – Leon, łap swój plecak ja wezmę kule i wsiadamy w końcu.
– Tato, ale ja już Ci mówiłem, że nie potrzebuję kul. Już dobrze sobie radzę. Nie chcę, żeby od początku się ze mnie śmiali.
– Zgodziłem się na pociąg, chociaż byłem przeciwny, ale teraz nie ma dyskusji. Wsiadaj i koniec dyskusji.

Leon posmutniał jeszcze bardziej. Ucałował mamę na pożegnanie i wsiadł do pociągu. Prawie wsiadł. Niestety wejście do pociągu było o kilka centymetrów wyżej od poziomu peronu drugiego. Leon zahaczył o niego złą nogą i wleciał do wnętrza niczym foka do basenu. Tylko z nieco mniejszą gracją.

Spodziewał się gromkiego śmiechu obecnych w przejściu pasażerów, ale zamiast tego zobaczył duże koło i wyciągniętą do niego małą dłoń.

Podniósł głowę i zobaczył chłopca w podobnym do siebie wieku na wózku inwalidzkim.

– Widzę, że dawno nie jechałeś pociągiem. Podaj rękę, pomogę Ci. – powiedział chłopiec.

Leon niepewnie wyciągnął rękę i po chwili stał już na dwóch nogach.

– Jestem Marcel, a Ty?
– Leon. Ty jeździsz na wózku!
– No nie da się ukryć. Mnie też miło Cię poznać.
– Nie, nie o to mi chodziło, że jesteś inwalidą. To znaczy niepełnosprawnym. To znaczy sprawnym inaczej, przepraszam. Od wypadku ciągle mi trudno pewne rzeczy nazwać i zaakceptować. Nie obrażaj się. Chodzi mi o to, jakim cudem ty jedziesz pociągiem? Słyszałem, że osoby takie jak ty, nie poradzą sobie tu same.
– Leonie, czasy i pociągi się zmieniły. Niektóre starsze składy i ludzie je obsługujący jeszcze nie do końca, ale większość z nich, chociaż stara się, być bardziej wyrozumiała. Nie jestem tu sam. To znaczy, mógłbym jechać sam pociągiem, bo te najnowsze mają już nawet windy dla wózków, tylko co najmniej 48 godzin przed wyjazdem trzeba zaznaczyć odpowiednią opcję przy zakupie biletu i powiadomić przewoźnika. Jadę z tatą, ale to tylko dlatego, że jestem jeszcze za młody na podróże bez opieki osoby dorosłej.
– Leon, to nie czas na pogaduszki. Ładuj się do środka, bo już konduktor gwiżdże na odjazd, a musimy jeszcze nasze miejsce znaleźć. – krzyknął zza pleców syna tata.
– Jakie macie miejsca? – zapytał Marcel.
– 55D i C. – odpowiedział Leon.
– To super. Siedzicie obok nas. To świetne miejsca zaraz za tymi drzwiami. Tutaj w przejściu jest toaleta, a tam zaraz WARS. Zapraszam na kakao, to porozmawiamy na spokojnie.
– Dziękuję Marcelu. Przyjdę na kilka minut, jak tylko odłożymy bagaże i znajdę jakieś zajęcie dla taty, żeby się trochę zrelaksował, bo jakiś strasznie nerwowy dzisiaj.
– Dobrze. Do zobaczenia w WARSIE. – odpowiedział chłopak i odjechał w kierunku restauracji.

Po sprawnej przesiadce w Warszawie chłopcy usiedli już wspólnie. Okazało się, że Marcel jedzie na ten sam obóz, a ich ojcowie uwielbiają grać w Remika. Ze wszystkich w końcu uleciało napięcie, a reszta podróży przebiegła miło i spokojnie.

Gdy dotarli na miejsce, było już ciemno. Na szczęście na stacji czekali opiekunowie obozu z latarkami, a ostatni odcinek to tylko krótki spacer równą, wybetonowaną ścieżką.

Gdy wszyscy stanęli przed wielką drewnianą bramą, bagaże zabrali wyznaczeni pracownicy. Rodzice mieli chwilę, aby pożegnać się z dziećmi, a następnie zostali odprowadzeni na pociąg powrotny.

Gdy bramy zamknęły się z hukiem. Leon aż podskoczył. Nie dał jednak po sobie poznać, że znów wróciły do jego głowy obawy, jakie miał przed wyjazdem.

Chłopcy zostali odprowadzeni do budynku, gdzie znajdowało się kilkadziesiąt łóżek ustawionych na kształt okręgu. Okna były tylko w dachu, a do środka prowadziło czworo drzwi, wbudowanych po każdej ćwiartce.

– Gdzie są wszyscy? – zapytał opiekunkę Marcel.
– Teraz pewnie na kolacji lub w Sali Dyniowej. Wybierzcie swoje łóżka. Jest jeszcze kilka wolnych, bo nie wszyscy dotarli. Zostawcie bagaże, a potem chodźcie za mną.
– Dlaczego nie ma tu żadnych ścian? – zapytał zmartwiony Leon.
– Obóz ma integrować, a nie dzielić. Dlatego też ten budynek jest w kształcie okręgu, żeby nikt nie czuł się, że dostał lepsze czy gorsze łóżko. Każdy, kto tu przyjechał ma z czymś problem. Czasem są to emocje, czasem fizyczne braki. Jeśli na początku będziesz potrzebował prywatności, żeby poprawić protezę, zrobić sobie zastrzyk albo poprawić perukę, zgłoś się do mnie. Mam na imię Lidka i jestem opiekunką Okrąglaka. Czyli miejsca, gdzie śpią nasi obozowicze. Za każdymi drzwiami, które tu widzicie, jest krótki korytarzyk. Znajdziecie w nim łazienki z prysznicami, przebieralnie oraz wyjście z budynku.
– Nic takiego nie potrzebuje, bo nic mi nie jest. Jak Pani widzi, nie jeżdżę na wózku, nie mam sztucznych włosów ani nic takiego. Po prostu nie podoba mi się tu. Ciągle nie wiem, po co rodzice mnie tu wysłali. Chcę wrócić do domu! – powiedział wzburzony Leon. – Odprowadźcie mnie na pociąg albo pokażcie drogę. Sam pójdę.
– Leonie, nie trzymamy tu nikogo na siłę. Jednak z tego, co wiem, mama prosiła Cię, abyś został tu, chociaż trzy dni. To jak, mam do niej zadzwonić czy spróbujesz się tu zadomowić? Możesz nawet te trzy dni spędzić na swoim łóżku i z nikim nie rozmawiać. Chociaż gwarantuję, że jak poznasz wszystkie sekrety i atrakcje obozu, to nie wytrzymasz tu dłużej niż kilka godzin.

ROZDZIAŁ 4 

– Dyniowe kostki obtoczone w słonym karmelu, żujki w kształcie sosnowych igieł, czekolada wyglądająca jak kora dębu! – wtrącił się Marcel.

– Co? – odpowiedział zmieszany Leon.

– Do tego gruszkowe szyszki w miodzie, łódki z bananów i malinowe pontony. – kontynuował chłopak.

– O co Ci w ogóle chodzi Marcel? Ja tu rozważam powrót do domu, a ty mi tu gadasz bez sensu.

– Nie gadam bez sensu, tylko staram się Ciebie przekonać, żebyś jednak został. To wszystko, co wymieniłem, jest częścią powitalnej kolacji, nie czytałeś programu? A to jest dopiero początek rozrywek. Pamiętasz, mówiłem Ci, że to nie jest mój pierwszy raz.

– Dobrze, zostanę. Ale tylko na jedną noc i nie będę rozpakowywał plecaka! – odpowiedział ciągle wzburzony Leon, rzucając swój bagaż na łóżko znajdujące się najbliżej drzwi, którymi tutaj weszli.

– Dobra decyzja Leonie. – odpowiedziała uśmiechnięta Pani Lidka. – chodźcie za mną. Sala dyniowa jest niedaleko. Chociaż Tobie Marcelu chyba nie muszę już tłumaczyć drogi.

Opiekunka puściła oko do chłopca na wózku, a ten odwzajemnił gest. Leon jednak niczego nie zauważył, bo nadal miał kwaśną minę i idąc za Opiekunką, tylko ciągnął swoje nogi jakby były do nich przeczepione kule na łańcuchu.

Po powrocie okrąglak kipiał od nadmiaru energii. Cukier, nawet ten zdrowy z owoców, również dodaje energii, a w połączeniu z młodością tworzy istną mieszankę wybuchową.

Dzieci śpiewały, tańczyły, wirowały, chowały się pod łóżka, i żonglowały owocami.

Tylko Leon siedział w jednym miejscu, na swoim łóżku, pakując skrycie jakieś zawiniątko do plecaka. Szybko dopiął zamek przedniej kieszonki, gdy tylko zauważył, że Marcel żwawo podjeżdża do swojego łóżka, stojącego obok.

– Co tam pakujesz kolego? – zapytał Marcel zaciekawiony.

– Nic takiego. Zabrałem kilka owoców, gdybym zgłodniał w nocy. – odpowiedział drżącym głosem Leon.

– Czyli jednak Ci smakowało i zostaniesz?

– Tak, tak. Zostanę. Jestem już po prostu zmęczony tymi wszystkimi emocjami i hałasem. Muszę się położyć.

– Ja właśnie wracam z łazienki i też chowam się pod kołdrę. Reszta obozowiczów też zaraz będzie musiała się położyć, bo punktualnie o 21:00 zahuczy mechaniczna, obozowa sowa, która oznacza ciszę nocną. Czas bardzo przestrzegany w obozie.

– To ja też idę się umyć i przebrać w piżamę. – powiedział Leon, udając się z plecakiem do łazienki.

Gdy był pod prysznicem, odkręcił wodę, ale nie miał zamiaru się kąpać. Ubrał piżamę na bluzę i spodnie. Skarpetki schował w buty, a te razem z kurtką złożył w kostkę i wpakował na górę plecaka. Następnie wrócił do łóżka i gdy gasił lampkę nocną, akurat usłyszał sowę, co oznaczało, że za maksymalnie godzinę będzie mógł zrealizować swój plan. Plan ucieczki z obozu.

Po godzinie dwudziestej trzeciej w okrąglaku słychać było już tylko delikatne pochrapywanie, cmokanie i delikatne jęki świadczące o tym, że ktoś uderzył się małym palcem o kąt łóżka, przewracając się we śnie na drugi bok.

Na taki moment czekał Leon. Bezszelestnie wyjął z plecaka kurtkę i buty. Zdjął piżamę, a poduszki włożył pod kołdrę, aby wyglądało, że nadal śpi w swoim łóżku.

Wyszedł przez drzwi, którymi się tutaj dostał pierwszego dnia. Nie skierował się jednak do głównej bramy. Wiedział, że jest ona najlepiej oświetlona i pilnowana przez dwóch opiekunów dwadzieścia cztery godziny na dobę. Poza tym i tak w nocy żaden pociąg tędy nie przejeżdża. Postanowił udać się do innej bramy, na tyłach, o której wspominał mu Marcel dzisiejszego wieczora w sali dyniowej. Tamtędy zawsze wychodzili na różne wycieczki. Brama miała co prawda dwa metry, ale nikt jej w nocy nie pilnował i wisiała tam tylko jedna mała latarenka.

Gdy dotarł do ogrodzenia na tyłach obozu, wyjął z plecaka latarkę. Prezent od taty, który dostał w prezencie przed wyjazdem. Oświetlił bramę, a na jej szczycie zauważył coś błyszczącego. Coś odbijało światło i poruszało się jednocześnie. To był motyl. Leon się nie wahał. Rozejrzał się pod nogami. Chwycił pierwszy znaleziony kamień i cisnął nim energicznie w zwierzątko.

Motyl, przeczuwając zagrożenie, odfrunął, zanim spotkał się z twardym, latającym obiektem i wyleciał za ogrodzenie.

– Paskudne robactwo. To przez was miałem wypadek. To przez was wyglądam teraz, jak wyglądam i muszę być na tym durnym obozie. To przez was muszę się tak męczyć. – powiedział szeptem Leon, zaciskając zęby.

Następnie ściągnął plecak, aby lepiej się trzymał, wziął latarkę do ust i powoli zaczął wspinać się po bramie zrobionej z drewnianych palików. Dopiero po przejściu na drugą stronę stwierdził, że nie przemyślał tej ucieczki zbyt dobrze. Nie zabrał ze sobą mapy, nie sprawdził wcześniej, dokąd prowadzą drogi wychodzące z obozu, nie zapamiętał nawet stacji, na której wysiedli.

Był jednak zdeterminowany, aby uwolnić się w końcu od tego niepełnosprawnego świata. Poświecił latarką przed siebie od lewej do prawej strony. Na końcu strumienia światła zauważył skrzyżowanie i jakieś tabliczki, a na nich ponownie skrzydlatego zwierzaka, którego przed chwilą przepędził. Podszedł bliżej, ponownie rzucił w motyla, które siedział na lewej krawędzi znaku i przeczytał:

– Motyle, Szczęście, Radość, Optymizm, Przygoda, Ciężka praca, Normalne życie — mówiła jedna tabliczka, wskazując drogę po lewej.

– Niedźwiedzie, Strach, Złość, Samotność, Ograniczenia, Pociąg. – mówiła druga tabliczka, wskazując drogę po prawej.

– „Jedyne co nas ogranicza, to tylko granice naszej wyobraźni” – mówiła tabliczka trzecia, wisząca poniżej drogowskazów.

 

ROZDZIAŁ 5

 

Motyle i szczęście? Też mi coś! – skomentował Leon, widząc tabliczki. Jak ktoś w ogóle mógł zapisać te dwa słowa obok siebie. Nie ważne co jest dalej na tej drodze, już same motyle to za dużo. Wyobraźnię mam bogatą, a ogranicza mnie coś innego. Czas ruszyć na pociąg, nawet jak będę musiał czekać na stacji kilka godzin.

 

Mimo tego, iż motylek kręcił się jak oszalały wokół lewego kierunkowskazu, Leon zdawał się go nie zauważać i wybrał drogę po prawej.

 

Latarka od taty dawała bardzo mocne światło. Oświetlała drogę na kilkaset metrów. Miała tylko jedną wadę. Do pracy potrzebowała dużej mocy. Trzy baterie R20 pozwalały jej pracować na pełnej mocy zaledwie 30 minut i ten czas dobiegał końca.

 

Światło zaczęło być coraz słabsze i słabsze. Teraz oświetlało już zaledwie 5 metrów drogi przed Leonem. Chłopiec zaczął iść tak szybko, jak tylko potrafił z nadzieją, że światła wystarczy, aby chociaż dojść do jakiejś głównej drogi albo samej stacji kolejowej. Im mniej było energii w bateriach, tym bardziej czarny, jak węgiel las wokół Leona wydawał mu się straszniejszy.

 

Gdy latarka oświetlała już tylko metr drogi, Leon usłyszał z prawej strony szelest liści i dźwięk łamanych gałęzi. To nie były odgłosy skradania się. Ktoś najwyraźniej wiedział gdzie i po co idzie, a do tego był tak pewny siebie, że nie musiał tego ukrywać.

 

Leon zgasił ledwo dyszące źródło światła, wstrzymał powietrze i czekał. Dźwięki lasu kierowały się w jego stronę, aż w pewnym momencie ustały. Ostatnia gałązka złamała się na granicy drzew i piaszczystej drogi, a potem wszystko ucichło. Leon zacisnął mocno rękę na latarce. Był gotów użyć jej do obrony, gdyby zaszła taka potrzeba.

 

Nagle między drzewami pojawiły się dwa błyszczące węgielki. Po chwili dołączyła do nich głowa, a potem reszta ciała. Cielska wielkiego, grubego, brunatnego niedźwiedzia, który wyszedł na drogę, stanął na tylnych łapach dwa metry od Leona i głośno ryknął.

 

Leon z całą siłą odruchowo rzucił latarką w niedźwiedzia, ale ta zaledwie odbiła się od jego wielkiego brzucha i spadła na ziemie wypluwając z siebie wyczerpane baterie R20.

 

Chłopak biegł przed siebie ile sił. Bardziej kuśtykał ile sił, bo jego gorsza noga utrudniała ucieczkę, ale starał się, jak tylko mógł. Bez latarki, nie wiedział, czy biegnie w dobrym kierunku. Teraz nie to było najważniejsze. Teraz liczyło się tylko oddalenie od zagrożenia.

 

Ryk ustał, ale po chwili Leon znów usłyszał obok siebie łamane gałęzie. Nie chciał się zatrzymywać, a powietrza w płucach było już coraz mniej. Gdy jego oddech przypominał buchająca lokomotywę, dostrzegł kątem prawego oka wielką łapę z ostrymi pazurami, wyłaniającą się z lasu. Nie poczuł bólu, ale stracił równowagę, i padł na drogę.

 

Stracił nie tylko równowagę, ale też swoją protezę. Gdy zdołał się obejrzeć, zauważył w mroku rysy niedźwiedzia i jego zęby zaciskające się na aluminiowych częściach. Jakież było jego zdziwienie, kiedy nagle niedźwiedź wypluł zdobycz i zaryczał głośno. Już nie tak strasznie, jak ostatnio. Brzmiało to bardziej tak, jakby ułamał sobie ząb.

 

Potem nastąpił huk! Ogłuszający dźwięk niczym największa petarda odpalona w sylwestra. Niedźwiedź uciekł w przeciwnym kierunku, a z lasu ponownie wydobył się dźwięk łamanych gałęzi. Tym razem jednak towarzyszył temu głos, męski głos i światło latarki. Leon stracił przytomność.

 

Gdy chłopiec się ocknął, poczuł na czole ciepły okład, a do ust właśnie ktoś mu przykładał gąbkę zwilżoną zimną wodą.

 

  • Co ty robisz, zabierz to ode mnie! – krzyknął przerażony Leon i od razu usiadł, co spowodowało, że ciepły ręcznik spadł mu z głowy mocząc siwy koc, pod którym leżał.
  • Spokojnie chłopcze, bo się jeszcze bardziej zgrzejesz. Nieźle Cię przestraszył ten niedźwiedź. – odpowiedział człowiek z brodą, siedzący na drewnianym stołku koło łóżka.
  • Zabiłeś go? Słyszałem jakiś wybuch!
  • Nie nic mu nie jest. No może trochę zęby go bolą po zmiażdżeniu Twojej protezy, ale zasłużył sobie. Nie dość, że ciągle straszy moje kurczaki i zjada miód z pasiek, to teraz jeszcze ludzi napada. Zdecydowanie za dużo sobie ten niedźwiedź pozwala. Wystrzałami ze strzelby staram się go przegonić dalej w góry, ale jest strasznie uparty i chyba jak nie doświadczy śrutu w zadku, to nie zrozumie.
  • Moja proteza?! A co z nią? Gdzie ona jest? – zapytał Leon, gorączkowo rozglądając się po pomieszczeniu.
  • O tutaj, proszę. – mężczyzna sięgnął pod dębowe łóżko i podał chłopcu strzępki czegoś, co wcześniej przypominało nogę.
  • Jest całą zmiażdżona! Jak ja teraz dojdę do stacji i wrócę do domu?! – skomentował Leon, chowając twarz w dłoniach.
  • Może nie zdołam sprawić, że będzie wyglądała jak nowa, ale mam pewne talenty i narzędzia. Teraz wykonam dla Ciebie kulę z mocnego drewna, a za kilka dni możesz odebrać protezę.
  • Za kilka dni? Ja jeszcze dzisiaj muszę być w pociągu. Nie zostanę na tym odludziu ani chwili dłużej.
  • Byłeś w obozie, tam na początku drogi?
  • Na chwilę, ale już tam nie wrócę. To nie miejsce dla mnie!
  • Ja też tam kiedyś byłem, dawno temu.
  • A Pan niby po co. Przecież nic Panu nie dolega!

Jesteś pewien? – odpowiedział mężczyzna i wstał ze stołka.

 

Leon otworzył szeroko oczy. Jeszcze nigdy nie doświadczył kontaktu z taką osobą. Mężczyzna mówił normalnie, wyglądał na 40 lat, miał wszystkie kończyny, a jednak jeden szczegół jego ciała przykuwał uwagę bardziej od innych. Tym jednym szczegółem był wzrost.

 

Leon patrzył teraz na dorosłego człowieka, który sięgał mu zaledwie do ramion. Chłopak nie wiedział, co powiedzieć.

 

  • Aha. No ok. Wyglądasz trochę inaczej niż wszyscy. Jakim więc cudem, mieszkasz tu sam, w ciemnym lesie, gdzie wokół latają wolno niedźwiedzie, a nie gdzieś w mieście? – skomentował Leon, gdy wreszcie znalazł odpowiednie słowa.
  • A czemu mam mieszkać w mieście?! Od zawsze moim marzeniem był drewniany domek na odludziu. Cisza, spokój, kurczaki i natura. Zawsze chciałem uprawiać ogródek i cieszyć się ze spokojem każdym dniem na łonie natury. – odpowiedział mężczyzna.
  • W mieście masz lekarzy, pomoc, przyjaciół. Na pewno jest coś w życiu i pracy, z czym sobie nie radzisz. Nie trudno Ci tak tu żyć samemu, jak nawet nie sięgasz najniższych gałęzi w lesie, a siekiera sięga Ci aż do czubka głowy?
  • Pozwól, że opowiem Ci pewną historię. Może to Ci pomoże zrozumieć.

 

Kilkadziesiąt lat temu w Ameryce urodził się pewien chłopiec. Miał na imię Peter, czyli Piotr. Urodził się z achondroplazją, czyli wrodzoną chorobą hamującą wzrost kości tak jak i ja. Zaakceptował jednak swój wygląd od samego początku i zamiast tracić energię na wkurzanie się na Boga czy Wszechświat o to, jakie mu dali ograniczenia, zaczął żyć normalnie i grać w szkolnych przedstawieniach.

Gdy dorósł, postanowił zostać profesjonalnym aktorem. Wyprowadził się do wielkiego miasta, aby spełnić swe marzenie i wiesz co?

 

  • Co? Pewnie nic z tego nie wyszło, bo go wyśmiali? – powiedział Leon pewny siebie.
  • Nic z tych rzeczy. – odparł mężczyzna — jest on obecnie jednym z bardziej znanych aktorów w Hollywood i na całym świecie.
  • Niby jak tego dokonał, skoro był niepełnosprawny?
  • Niepełnosprawność jest często tylko w naszych głowach. Oczywiście brak ręki, nogi czy inne dolegliwości potrafią ograniczyć w codziennym życiu, ale jeśli tylko bardzo chcesz, to nie przeszkodzi Ci to w spełnianiu marzeń.
  • Tak, jasne i ja mam w to uwierzyć? – odparł Leon z wyraźnie kwaśną miną — niby jak bez nogi mam cieszyć się piłką nożną albo zjeżdżać na nartach? Miałem nawet problem, żeby uciec przed tym parszywym niedźwiedziem.
  • Na wszystko jest jakiś sposób. Na nartach również zjeżdżają osoby bez jednej, a nawet i bez dwóch nóg! Jeśli mi nie wierzysz, poszukaj informacji w książkach albo w Internecie. Możesz zostać u mnie do czasu naprawy protezy i opowiem Ci więcej ciekawych historii o ludziach, którzy wiele osiągnęli mimo ograniczeń postawionych przez życie.
  • Nie dziękuję, spieszę się na pociąg. Oferowałeś mi kulę do czasu naprawy protezy. Proszę, daj mi ją teraz i już mnie nie ma. Po sztuczną nogę przyjdę później albo podam Ci mój adres, to wyślesz ją pocztą dobrze?! – powiedział Leon i zaczął wygrzebywać się spod ciężkiego koca, aby kierować się do wyjścia.
  • Kule mogę Ci przygotować w 30 minut, ale pozwól, że odprowadzę Cię do obozu. Tam Ci pomogą i zadzwonią po Twoich rodziców. Nie mogę pozwolić, aby tak młody chłopak, jak ty włóczył się po ciemnym lesie w nocy. Przecież obóz to nie więzienie. Jeśli nie chcesz tam być, to wrócisz do domu. Polecam Ci jednak zostać. To dzięki innym osobom w podobnej sytuacji do mojej i mądrym nauczycielom z obozu, uwierzyłem w siebie i mogę teraz żyć samodzielnie.
  • Dobrze, wrócę do obozu, ale sam. Nic mi nie jest i nie potrzebuję niczyjej pomocy. Zapakuj mi tylko proszę latarkę i dodatkowe baterie oraz coś do jedzenia.
  • W porządku, jeśli tego właśnie chcesz. – powiedział mężczyzna, po czym odwrócił się, przeszedł dziesięć kroków i zaczął obrabiać na specjalnej maszynie wielką gałąź, z której miały powstać kule dla Leona.

 

Co ma zrobić Leon? Podziękować za pomoc i udać się do obozu czy oszukać mężczyznę, że tam idzie, a za pierwszym zakrętem zawrócić, aby kontynuować swoją podróż na stację?

Głosujemy do końca stycznia w komentarzach pod bajką lub na Facebooku pod najnowszym postem z hasztagiem #piszemyrazembajke.