Na brukowanej, oblodzonej ulicy pomarańczowy odcień miejskich latarni padał na ośnieżony pas szerokiego chodnika. Stary dozorca zaczął rozrzucać wokół siebie biały, magiczny proszek. Dzięki jego rozpuszczalnym właściwościom pierwsi mieszkańcy, którzy niedługo opuszczą swe ciepłe, przytulne mieszkania, nie będą musieli martwić się o utratę równowagi i przykre spotkanie z twardym chodnikiem. Pan Andrzej odśnieżał front tego budynku już od czterdziestu lat i jeszcze nikt nigdy na jego zmianie nie złamał sobie nawet paznokcia. Był on jednym z piętnastu mieszkańców tej starej kamienicy na ulicy Młyńskiej 12.
Pan Zygmunt był już leciwym staruszkiem. W ostatnie urodziny, które wypadają dwudziestego czwartego grudnia, naliczył u siebie osiemdziesiąt pięć wiosen. Całe swoje życie mieszkał w trzypokojowym mieszkaniu, na drugim piętrze, w kamienicy przy ulicy Młyńskiej 12. Najpierw z rodzicami, a później z jedyną siostrą – Heleną, która wiele lat temu wyjechała za wielki ocean, aby zwiedzać dalekie kraje. Nie miał dzieci, niestety. Jakoś się nie ułożyło – powiadał. Nie był jednak samotny.
Każdy kolejny dzień spędzał z książką w ręku oraz z włochatym, przytulaśnym, mruczącym cichutko kotem Błyskawicą na kolanach, na wygodnym fotelu z welurowego, czekoladowego materiału. Przez lata Zygmunt uzbierał tyle książek, że zajmowały już jeden z przestronnych pokoi. Dodatkowo, dwa dni w tygodniu staruszek zastępował Andrzeja, dozorcę budynku, w jego codziennych obowiązkach, kiedy ten musiał załatwić pilne sprawy na mieście.
Poza tym wybierał się codziennie na spacer do okolicznej piekarni po przepyszną waniliową chałkę lub okrągłe, zdrowe, razowe bułeczki albo do osiedlowych sklepików, w których zaopatrywał się w życiodajne warzywa i owoce. Z racji pełnionej dwa dni w tygodniu funkcji dozorcy, znali go wszyscy okoliczni sąsiedzi, więc przy każdym spacerze było z kim porozmawiać, czy napić się kawy. Zawsze potrafił znaleźć sobie jakieś interesujące zajęcie, dzięki czemu nie doskwierała mu nuda i samotność.
Tylko w okresie Świąt Bożego Narodzenia stawał się przybity i smutny. Nie miał już nikogo, z kim mógłby spędzać święta poza Błyskawicą. Listów do Świętego Mikołaja również nie pisał od lat. Na dodatek Święta to także czas jego urodzin.
Dlatego, żeby ten czas jakoś przetrwać, sam przygotowywał dla siebie co roku dwa prezenty zawinięte w świąteczny i urodzinowy papier. Jeden kładł pod małą, kolorowo ozdobioną choinką, a drugi wysyłał do siebie pocztą, tydzień wcześniej. Dzisiaj przyszedł właśnie dzień wyboru obu prezentów. Do Świąt zostało już tylko dziesięć dni. Włożył zatem ciężki, ciepły, beżowy, trochę znoszony już kożuch i wyszedł z mieszkania, nie zapominając przy tym, aby Błyskawicy zostawić odpowiednią ilość karmy w jej ulubionej, poniszczonej już trochę, czerwonej miseczce.
W tym samym czasie na mroźnym i śnieżnym biegunie północnym Święty Mikołaj parkował wielkie, czerwone sanie przy ulubionej kawiarni w centrum miasteczka.
Czekał tam na niego biały, solidny stół z drzewa, którego gatunek rośnie tylko na biegunie. Nosi ono nazwę Dąb Polarny. Nie posiada liści, tylko małe, blado-różowe sople wystające z gałęzi. Jako jedyne odporne jest na mrozy sięgające tu nawet do minus stu stopni Celsjusza. Udaje mu się to dzięki magicznym korzeniom. W przypadku spadku temperatury wrastają one w głąb naszej planety. Im bardziej zbliżają się do jądra Ziemi, tym więcej ciepła mogą przekazać na powierzchnię. Dzięki temu drewno nie zamarza i nadaje się później do wykorzystania na meble lub do budowy elfickich i krasnoludzkich chatek.
Mikołaj wszedł do środka, skinął głową na wysokiego elfa – Barina, stojącego za ladą, po czym udał się na swoje zwyczajowe miejsce przy dużym drewnianym oknie z widokiem na miejski rynek. Twarde, drewniane, niewygodne krzesło, których pełno było w kawiarni, zamienił już dawno na komfortowy, przestronny fotel. Wykonał go dla niego najlepszy stolarz w okolicy – elf Axel.
Drewno również pochodziło z Dębu Polarnego, ponieważ było jedynym materiałem do budowy na biegunie. Obszycie jednak to najwyższej jakości sztuczna skóra, wypełniona po brzegi wygodną, elastyczną i miękką jak śnieżny puch pianką. Dzięki takiemu wypełnieniu długie godziny, jakie spędzał Mikołaj podczas odpisywania na listy, nie przysparzały mu bólu pleców i innych niżej położonych i wrażliwych części ciała. Na stoliku czekała już na niego sterta listów od dzieci, pióro z atramentem oraz ozdobna papeteria. Po chwili do stolika podszedł wspomniany wcześniej elf Barin, niosąc wielką, metalową tacę z jakimiś smakołykami.
– Pani Mikołajowa wspominała mi ostatnio, że jesteś na diecie, Mikołaju. Dlatego przygotowałem odtłuszczone mleko i dietetyczne bułeczki cynamonowe – odezwał się z uśmiechem elf, zdejmując talerze z tacy.
Mikołaj wzdrygnął się na widok przyniesionych przekąsek. Mimo, że wyglądały tak samo jak te z przed diety, to spodziewał się okropnego smaku. Jakież było jego zdziwienie, kiedy wziął pierwszy kęs…
Pan Zygmunt spacerował powolutku po malowniczych, ale zatłoczonych uliczkach starego miasta. Słuchał dobiegających zewsząd kolęd i poszukiwał z uwagą tegorocznych prezentów dla siebie.
Obserwował jednocześnie ludzi, którzy zabiegani, w pogoni za prezentami, mijali go pospiesznie. Wszyscy bez wyjątku, obładowani kolorowymi torbami, ozdobami i choinkami, potykali się w biegu o siebie nawzajem i o szare hałdy śniegu zalegające na krańcach odśnieżonych chodników. Pan Zygmunt sam nie raz dostał kuksańca w ramię czy inną części ciała od zabieganych przechodniów. Nauczony bolesnymi doświadczeniami, trzymał się z dala od najbardziej obleganych sklepów.
– Kiedy byłem dzieckiem, wszystko było jakieś takie spokojniejsze – pomyślał. – Ludzie cieszyli się samym czasem jaki mogą spędzić razem, wspólnymi wyprawami po choinkę czy własnoręcznie wykonywanymi prezentami przy rodzinnym stole. Rodzice zabierali dzieci do kościoła, aby dowiedziały się, o co tak na prawdę chodzi w Świętach Bożego Narodzenia, a nie do galerii handlowych. Teraz, patrząc na zabieganych przechodniów, chodzi już chyba tylko o to, kto dostanie droższy prezent i zje więcej puddingu podczas Świąt, żeby móc potem pochwalić się znajomym.
Pan Zygmunt stwierdził, że potrzebuje w tym roku jedynie dwóch rzeczy. Nowej książki i młynka do kawy, który rozpadł się na kawałki dwa dni temu podczas przygotowywania śniadania.
Udał się więc na jedną z mniej zatłoczonych uliczek. Znajdowała się ona na końcu kwadratowej starówki. Wejście w nią nie zostało szczególnie oznaczone. Znajdowało się między dwoma masywnymi, starymi, ale odnowionymi kolorowo kamienicami. Tylko ten, kto dobrze znał znajdujące się tam sklepy, trafiał do nich bez trudu.
Staruszek sam natknął się na to miejsce przypadkiem, kilka lat temu, kiedy podczas jednego ze swoich spacerów chciał poznać wszystkie zakamarki Starego Miasta. Uliczka ta nazywała się Staromiejska i dawała adres trzem niezwykle interesującym sklepikom.
Pierwszym była osobliwa księgarnia, która mieściła się tam od ponad pięćdziesięciu lat i nadal oprawiała książki ręcznie przy użyciu specjalnych nici i igieł, a nie tylko kleju, jak w dzisiejszych czasach. Drugim była wyjątkowa kawiarnia, w której parzono kawę starodawną, tradycyjną, turecką metodą oraz sprzedawano niezbędne akcesoria do parzenia kawy w domu. Trzecim miejscem był nowoczesny sklep zoologiczny, który powstał tu dosłownie kilka lat temu, ale szybko zyskał popularność sprzedając tylko naturalne, ekologiczne karmy, a zabawki były tak oryginalne, że nie można było podobnych kupić nigdzie indziej.
Pan Zygmunt wszedł do księgarni. Udał się od razu do małego, dobrze mu znanego, kwadratowego pomieszczenia, na prawo od wejścia. Na dębowych regałach o wysokości drzwi wejściowych stały równo poukładane tytuły, których próżno szukać w sieciowych i popularnych księgarniach. W pokoju panował półmrok. W powietrzu wyczuwało się połączenie zapachu starych skór, z których robione były okładki książek i oliwkowo-zielonej jemioły podwieszonej pod dębowym sufitem z okazji zbliżających się Świąt.
Jedynie małe lampki z pomarańczowymi kloszami tliły się delikatnie na kilku stolikach. Tworzyły tam niesamowitą, ciepłą i przytulną atmosferę. Sprawiały, że chciało się tu usiąść wygodnie pod wełnianym kocem i zagłębić w lekturze. Tylko przy półkach i dużych wygodnych fotelach znajdowały się mocniejsze żarówki ułatwiające czytanie.
Pan Zygmunt wybrał kilka książek. Usiadł wygodnie na specjalnie przygotowanych fotelach dla klientów i zaczął czytać ich recenzje. Zdecydowany na jeden tytuł udał się do kasy, zapłacił gotówką i wyszedł na spotkanie z siarczystym mrozem.
Następnie kupił w kawiarni na przeciwko ręczny, drewniany młynek do kawy oraz nową miskę dla Błyskawicy ze sklepu zoologicznego tuż obok. Aby ogrzać zmarznięte, stare kości i poprawić krążenie, zamówił na wynos przy okazji swoją ulubioną kawę z czekoladą. Wybór książek zajął mu więcej czasu niż planował. Na ulicach było już mniej tłoczno, a zamiast słońca tliły się nad głowami uliczne latarnie z pomarańczowymi kloszami i szeregi czerwono-żółto-zielono-niebieskich lampek w witrynach sklepowych.
Był już zmęczony, oddychał ciężko, ale jednocześnie miał uśmiech na twarzy, ponieważ nie musiał znów przeciskać się przez tłumy zabieganych ludzi. W drodze do domu zdążył jeszcze wstąpić na małą, osiedlową pocztę, aby wysłać swój świąteczny prezent – młynek do kawy, zawinięty w szary, pocztowy papier i kupić mały pumpernikiel na kolację.
Gdy wszedł do domu przez masywne, dwuskrzydłowe, skrzypiące drzwi, Błyskawica od razu znalazła się u jego zziębniętych stóp. Usiedli razem na wygodnym fotelu, zjedli kolację składającą się z gorącego mleka i kanapki z mortadelą, a następnie oboje szybko usnęli czytając książkę o historii Bożego Narodzenia.
Święty Mikołaj kończył właśnie drugą, dietetyczną, nawet smaczną cynamonową bułeczkę. Po swojej lewej stronie ułożył stosik przeczytanych listów.
Był on już tak wysoki jak dwie butelki dużej, niegazowanej wody mineralnej. Po swojej prawej stronie miał mniej więcej tej samej wysokości stosik listów, z którymi należało się jeszcze dzisiaj zapoznać. Ledwo chwycił grube ucho swojej czerwonej, głębokiej, ceramicznej filiżanki z ulubionym kakao, bez bitej śmietany, zgodnie z zaleceniami Pani Mikołajowej oczywiście, gdy nagle stare drewniane okno, przy którym siedział, otworzyło się z całą siłą.
Silny podmuch wiatru ze świeżym śniegiem trafił w Mikołaja niczym kula armatnia. Święty zdołał utrzymać się w fotelu, jednak wszędzie wokół, niczym tornado, latały stosy listów ułożonych w nienaganne kupki chwile wcześniej. Elf Barin stojący w tym czasie za barem odrzucił w jednej chwili ręcznik do polerowania szklanek i rzucił się instynktownie do okna niczym żaba na muchę. Zamknął je na cztery spusty, dociskając drewnianym kołkiem i stęknął głośno, patrząc na powstały w kilka chwil bałagan.
– Już w zeszłym roku mieliśmy wymienić okna w całej kawiarni – mówił zdyszany elf – ale zawsze były jakieś pilniejsze potrzeby, a niestety, pieniądze nie rosną na drzewach, nawet na magicznym biegunie północnym.
– Zajmiemy się tym zaraz po Świętach – odpowiedział Mikołaj – pomóż mi tylko teraz posegregować ponownie te listy, bo dzień chyli się ku obiadowi, w brzuchu zaczyna tańczyć głód, a trochę czytania i odpisywania jeszcze przede mną.
Elf zbierając zewsząd listy zwrócił uwagę, że w najdalszym rogu kawiarni, w szczelinie między dwoma ścianami, wystaje jeszcze jeden.
Podszedł więc w to miejsce, wcisnął się zwinnie pod stół i wyciągnął delikatnie ów list. Wyróżniał się on znacznie od innych. Jego koperta była pożółkła a papier widocznie postrzępiony, z lekkimi przerwaniami w niektórych miejscach.
– Niemożliwe, żeby list tak się zmienił przez zwykły podmuch wiatru – pomyślał – a takich znaczków, nie produkuje się już od lat.
– Zobacz na ten list Mikołaju. Nie przypominam sobie, żebym go widział wcześniej na którymś ze stosików, które tu przed chwilą miałeś.
– Faktycznie. To bardzo interesujące – odrzekł Święty i od razu zabrał się za delikatne otwieranie starej koperty.
W środku znajdowała się równie stara i postrzępiona kartka papieru. Widniała na niej data sprzed prawie osiemdziesięciu lat. List został napisany przez małe dziecko, sądząc po koślawych i nie dokładnych literkach. Treść była następująca:
Warszawa, 12 grudnia 1937 r.
Drogi Święty Mikołaju,
Mam na imię Zygmunt i mam 9 lat. Trzy lata temu nauczyłem się pisać i od tamtego czasu co roku przed Świętami wysyłałem do Ciebie własnoręcznie napisany list. Zaklejałem kopertę sam, naklejałem znaczek i dokładnie, wyraźnie, drukowanymi literami pisałem na kopercie adres. Adres mam na pewno dobry, bo pytałem wszystkich kolegów w szkole, czy wysyłają swoje listy w to samo miejsce. Następnie dawałem list rodzicom, żeby zanieśli go na pocztę, bo sam, bez opieki, nie mogłem jeszcze wychodzić z domu. Rodzice zapewniali mnie zawsze, że list został wysłany. Tak samo Pani na poczcie, którą ostatnio o to zapytałem. Zdziwiona była, że o to pytam, ale po chwili zdenerwowania potwierdziła wysłanie wszystkich listów. Niestety, pod choinką nigdy nie znalazłem choć jednej rzeczy, o którą Cię prosiłem. Nic się nigdy nie zgadzało. W pierwszym roku chciałem rowerek, dostałem kapcie. W kolejnym roku chciałem dużego pluszowego misia, dostałem hula-hop. W ostatnim roku prosiłem o braciszka, z którym mógłbym się bawić, a urodziła mi się siostra. Nie wiem, dlaczego robisz mi na złość. Może po prostu moje listy do Ciebie nie dochodzą albo zwyczajnie mnie nie lubisz. Nieważne. Piszę teraz ten list, żeby Ci powiedzieć, że nigdy, przenigdy nie otrzymasz ode mnie kolejnego. Może Ty tak na prawdę nie istniejesz i tylko koledzy robią sobie ze mnie żarty?!
Żegnam,
Zygmunt
Mikołaj wybałuszył oczy ze zdziwienia. Nigdy wcześniej nie otrzymał podobnego listu. Zawsze starał się, aby zadowolić każde dziecko, nieważne jak dziwaczna byłaby prośba w otrzymanym liście.
– Masz, Barinie, przeczytaj – drżącą ręką Mikołaj podał pożółkły list koledze.
Elfowi opadła szczęka z wrażenia. Nie mógł przez chwilę wydusić z siebie ani jednego słowa.
– Ale jak to w ogóle możliwe?! – wyszeptał trochę do siebie elf. – Przecież nasz system pocztowy jest bez zarzutu. Przez setki lat nie zgubiliśmy żadnego listu. Nie otrzymaliśmy żadnej skargi. Masz jakiś pomysł Mikołaju? Przecież nie możemy tego tak zostawić. Trzeba wyjaśnić to nieporozumienie i jak najszybciej skontaktować się z tym dzieckiem.
Mikołaj nic nie odpowiedział, tylko zmrużył oczy, pogładził się po śnieżnobiałej brodzie i zagłębił w wielki skórzany fotel.
Dwudziesty piąty grudnia. Szósta rano. Śnieg pięknie prószy od świtu, a na oknach mróz, niczym mistrz pędzla maluje zimowe obrazy.
W domu Zygmunta panuje chłód. Wyłącza on zawsze na noc ogrzewanie, żeby spało się milej i rano zwykle chwilę to trwa zanim całe mieszkanie osiągnie przyzwoitą, przyjemną temperaturę. Po włączeniu kaloryferów Zygmunt wrócił na kilka chwil do jednoosobowego łóżka, pod ciepłą, pierzastą kołdrę, którą dodatkowo ociepla Błyskawica, leżąc na samym środku jak królowa.
Gdy już można wystawić ciało poza pierzynę bez ryzyka zamarznięcia, oboje wstali i udali się na śniadanie do kuchni. Żeby tam dotrzeć, musieli przejść obok salonu, w którym stała mała, ustrojona prosto choinka. Gdy zaspany jeszcze Zygmunt mijał to miejsce, przecierając prawe oko ręką, spojrzał lewym, szerzej już otwartym okiem, na choinkę i zamarł.
W miejscu przy drzewku, w którym powinien stać tylko młynek do kawy zawinięty w świąteczny papier, który sam kilka dni temu kupił, stały cztery wielkie, czerwone kartony z zielonymi wstążkami. Zygmunt wszedł powoli do pomieszczenia, ciągle zastanawiając się, czy aby jeszcze nie śpi, a to jest tylko piękny wytwór jego zaspanej wyobraźni.
Przed kartonem, który stał najdalej od choinki a najbliżej drzwi wejściowych, leżała biała koperta. Imię gospodarza było na niej starannie napisane czarnym jak węgiel tuszem. Zygmunt czym prędzej otworzył list odrywając ostrożnie bok koperty i zaczął czytać:
Biegun Północny, 24 grudnia 2017 r.
Drogi Zygmuncie,
Na początku muszę Cię ogromnie przeprosić. Sytuacja, która zaistniała, jest dla nas niespotykana i nie zdarzyła się jeszcze nigdy wcześniej. Po dokładnym przeszukaniu naszej sortowni listów i centrum pocztowego, odnaleźliśmy w zakamarkach wszystkie Twoje listy. Przez nasze potworne niedopatrzenie, zawiodłem Twoje zaufanie wielokrotnie. W ramach przeprosin i rekompensaty za smutki w dzieciństwie przesyłam Ci wszystkie prezenty, o które wtedy prosiłeś. Dodatkowo, za te stracone lata, w których nie pisałeś już do mnie listów z oczywistych przyczyn, mam dla Ciebie jeszcze jedną niespodziankę. Gorąco wierzę, że kiedyś mi to wszystko wybaczysz.
Załączam serdeczne pozdrowienia,
Święty Mikołaj
PS. Prezenty musiałem trochę uaktualnić, z racji Twojego wieku. Mam nadzieję, że nie będziesz miał mi tego za złe.
PS 2 Niestety, nie mogłem wyprodukować dla Ciebie braciszka, ale mam coś w zamian.
Zygmunt odłożył list na okrągły stół stojący w rogu pokoju. Ciągle nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje.
Drapał się długo po siwych, jak śniegowe chmury, włosach. Błyskawica już dobierała się ostrymi pazurami do jednego ze środkowych kartonów. Otworzyli go więc jako pierwszy. Strzępki papierów wylatywały w powietrze jak oszalałe. Znajdował się w środku wielki, beżowo-brązowy drapak dla kotów. Błyskawica, nie czekając na zgodę właściciela, od razu zaczęła się na niego wspinać i oznaczać go swym zapachem.
W następnym kartonie Zygmunt znalazł czerwony rower. Nie dziecięcy rowerek, ale duży, solidny rower dla dorosłych. W kolejnym pudle był wielki pluszowy miś, który okazał się być ciepłą, otulającą całe ciało piżamą dla Zygmunta.
W przed ostatnim pudle, którego nie mogli ruszyć z miejsca, przestrzeń zajmowały unikalne, niespotykane w żadnej księgarni książki. Po jednej za każdy rok, w którym Zygmunt nie wysyłał już listów do Mikołaja. Ostatnie pudełeczko, wyglądało jak tekturowa koperta. W środku znajdowała się tajemnicza mapa z zaznaczoną trasą od mieszkania Zygmunta do lotniska, sto złotych, krówki ciągutki, które tak uwielbiał i kartka z dzisiejszą datą i godziną 16:05. Na drugiej stronie kartki widniała odręcznie napisana notatka:
Zamiast braciszka skontaktowałem się z Twoją dawno niewidzianą siostrą. Okazało się, że bardzo się za Tobą stęskniła. Kupiłem jej bilet na samolot i jest już w drodze. Musisz tylko wyjechać po nią na lotnisko. Załączam też pieniądze, abyś wziął taksówkę, bo podobno wraca ona już na stałe do kraju i będzie miała ze sobą mnóstwo bagażu.
M.
Zygmunt uszczypnął się w rękę. Kiedy poczuł przenikliwy ból zrozumiał, że to wszystko dzieje się naprawdę.
– Święty Mikołaj jednak istnieje i czyta wszystkie listy! – pomyślał ze łzami szczęścia w oczach. Był tak przejęty, że zapomniał o śniadaniu. Błyskawica, szybko to jednak zmieniła, mrucząc intensywnie i plątając się pod nogami. Nasypał jej pierwszą suchą karmę, jaką pochwycił – o smaku łososia ze świeżymi ziemniakami i marchewką.
Sam miał jednak tak skurczony żołądek, że nie mógł nic przełknąć. Wypił tylko szybko wielki kubek zimnej wody na uspokojenie emocji, połknął codzienną dawkę witamin, po czym pognał jak struś pędziwiatr do pokoju, w którym znajdowało się składowisko jego książek.
Zaczął intensywnie przygotowywać go na przyjazd swojej dawno niewidzianej, kochanej siostry. Poukładał wszystkie tytuły w równym rzędzie na półkach. Odkurzył dokładnie każdy zakamarek prostokątnego pomieszczenia, a na koniec, zapalił świeczkę o zapachu piernika. Postawił ją przy rozkładanej kanapie obok drzwi, aby od wejścia czuć było prawdziwie świąteczny klimat.
Gdy skończył porządki, wyprasował dokładnie najlepszą białą koszulę. Połączył ją z odświętnym garniturem oraz porządnie wypastowanymi czarnymi butami. Zadzwonił po taksówkę, zgodnie z poleceniem Mikołaja. Pochwycił elegancki brązowy płaszcz, który zakładał tylko w niedziele do kościoła. Przekręcił wielki, żeliwny klucz w zamku dwa razy w prawo. Nacisnął ciężką klamkę i wyszedł z mieszkania na nieoczekiwane spotkanie.
Wesołych Świąt.
Koniec.
Inne bajki o Mikołaju znajdziesz tutaj.