Zagubione sanie Mikołaja

zagubione sanie mikołaja
Każdego ranka po zjedzeniu doskonałej elfickiej owsianki Święty Mikołaj wybierał się na magicznych saniach w lot dookoła bieguna północnego.
Z jednej strony latał dla przyjemności, a z drugiej, sprawdzał stan przygotowań do dwóch najważniejszych dla niego w całym roku świąt: jego imienin szóstego grudnia oraz do najważniejszego dnia – Bożego Narodzenia obchodzonego niezmiennie dwudziestego piątego grudnia.

Gdy wybierał się na krótkie wycieczki bez ładunku, nie potrzebował pomocy swoich niezastąpionych reniferów. Jego własna magia wystarczała, aby latać aż do dwóch godzin bez konieczności lądowania. Dzięki temu Czerwononosy wraz z ekipą mógł delektować się lenistwem na śnieżnych leżakach przed hangarem, jeśli rzecz jasna świeciło ogrzewające słońce. Gdy zaś panowała zawierucha czy siarczysty mróz, grzali swoje włochate zadki w ciepłych, nowo wyremontowanych, przytulnych boksach.

Zagubione sanie Mikołaja

Dwudziestego grudnia Mikołaj wstał skoro świt. Poszedł prędko w czerwonej piżamie w białe choinki pod drzwi wejściowe swojej drewnianej chatki. Elfy każdego dnia dostarczały mu tam najnowszy raport pogodowy, który dzisiaj brzmiał tak:

Do południa zapowiada się bezchmurne niebo bez większego wiatru. Stan pokrywy lodowej bieguna – sto metrów. Grubość pokrywy śnieżnej – siedemdziesiąt centymetrów i topnieje. Warunki idealne na latanie. Po południu jednak spodziewamy się silnych opadów śniegu, zamieci i mocnych wiatrów. Odradzamy więc fasolkę po bretońsku i życzymy wysokich lotów bez turbulencji.

Z poważaniem – Elfy.

 

Mikołaj uśmiechnął się szeroko czytając prognozę, zjadł owsiankę z borówkami, orzechami włoskimi i daktylami, popijając ją ulubioną zbożową kawą, podaną jak zwykle w bordowym kubku z czarnym obrysem choinki na środku.

zagubione sanie Mikołaja

Następnie białą szczoteczką w kształcie bałwana umył w łazience zęby, podciął brodę i stanął przed codziennym dylematem; co na siebie włożyć. Miał do wyboru: klasyczny czerwony kubraczek, bardzo czerwony kubraczek, trochę już wyblakły czerwony kubraczek albo ogniście czerwony kubraczek. Ten ostatni dostał w prezencie od elfów za ciężką pracę w zeszłym roku i postanowił, że założy go dopiero na zbliżające się Boże Narodzenie.

Zdecydował się tym razem na bardzo czerwony kubraczek. Wsunął nogi w białe jak śnieg wełniane podkolanówki, na to wciągnął czarne jak smoła, wysokie, skórzane buty i wyszedł z chatki. Jego drewniany dom stał na najwyższym z siedmiu wzgórz tej magicznej krainy. Przed chatką było miejsce na ognisko. Skrzaty dbały, aby zawsze było tam suche drewno i rozpałka gotowe go wzniecenia ognia.

Wokół paleniska stały duże głazy z wyrzeźbionymi w środku siedziskami. Wyglądały jak kamienne fotele, a obok każdego z nich znajdował się długi, drewniany kijek z zaostrzoną końcówką. Mikołaj uwielbiał od czasu do czasu bez zapowiedzi rozpalać ogień po skończonym dniu pracy i zapraszać wszystkich pracowników na wspólne smażenie pianek i rozmowy do świtu.

Za paleniskiem rozciągał się oszałamiający widok na cały biegun. W tak pogodny, słoneczny dzień jak dziś widać było najdalsze fabryki oraz ośnieżone dachy chatek wszystkich mieszkających tu magicznych stworzeń. Pomiędzy ogniskiem a oszałamiającym widokiem znajdowało się coś jeszcze. Długi, szeroki, wybetonowany pas startowy dla wielkich, złoto-czerwonych sań. Na początku pasa stał metalowy, srebrny hangar, a obok niego stajnie dla reniferów zbudowane z wielkich, ciężkich bali, które akurat miały wolne i wygrzewały się na śnieżnych leżakach w promieniach porannego słońca.

Mikołaj, trochę z pośpiechu, a trochę z lenistwa, nie parkował codziennie sań w hangarze tylko zaraz na końcu ścieżki prowadzącej z jego domu do pasa startowego. Mniej więcej w jego połowie.

Dzięki temu musiał co rano przejść tylko kilka kroków zamiast aż dwustu. Rudolf – szef reniferów – informował, że w hangarze w nocy sanie będą bezpieczniejsze, ale nikt go nie słuchał.

– Kto w ogóle chciałby ukraść sanie Mikołaja? To niedorzeczne! – pomyślał Święty, po czym usiadł na swym wygodnym fotelu z dębowego drewna obszytego czarnym materiałem, podobnym do skóry, który idealnie dopasowywał się tylko do pupy Mikołaja. Jego dodatkową zaletą było magiczne ciepło wydzielające się podczas ocierania o strój siedzącego, co przydawało się podczas długich, świątecznych podróży dookoła świata.

Chwycił za lejce wykonane z tegoż samego czarnego materiału zapewniającego doskonałe trzymanie w grubych rękawicach. Zamachał nimi w powietrzu, jakby przed nim znajdowały się prawdziwe renifery, zagwizdał… i sanie wystrzeliły z prędkością błyskawicy w kierunku końca pasa startowego i dalej w błękitną otchłań niebiańskiego oceanu.

Mikołaj, lecąc nad kolorowym miasteczkiem, podziwiał sprawność, z jaką pracownicy przemieszczali się między fabrykami a magazynami.

zagubione sanie Mikołaja

Z góry wyglądali jak małe, ruchome szpileczki z białymi główkami. Na ziemi dużej różnicy nie było, ponieważ każdy mieszkaniec nosił czerwoną czapkę z białym pomponem. Taka obowiązkowa część stroju służbowego. Byli tylko trochę więksi. Święty musiał się dzisiaj śpieszyć z codziennym sprawdzaniem postępów w produkcji zabawek, ponieważ prognozy pogody dawały mu tylko pół dnia na latanie.

Przyspieszył sanie, założył złote gogle na oczy i udał się do ulubionej kawiarni na rogu ulicy Waniliowej i Piernikowej. Zarządcą był tam pulchny elf Mirim, który przygotowywał najlepszą na całym biegunie gorącą czekoladę z cynamonem i bitą śmietaną. Mikołaj miał tam zawsze przygotowany swój ulubiony stolik pod oknem, na którym czekały na niego listy od dzieci, koperty, czyste kartki i wieczne pióro.

Każdy list czytał zawsze samodzielnie, po czym przekazywał instrukcje dalej do fabryki. Jeśli musiał o coś dopytać, wysyłał własnoręcznie napisaną odpowiedź do danego dziecka. Elfy już dawno namawiały Mikołaja, aby zaczął korzystać z elektronicznych listów albo chociaż z fejsbuka, ale te nowoczesne rozwiązania jak emejle czy komornikatory Świętemu nie odpowiadały. Polubił za to nagrywać dzieciom krótkie życzenia czy filmiki, które elf programista wrzucał za niego do tuby, jak nazywał to miejsce Święty.

Z powodu mniejszej ilości czasu dzisiaj, przeczytał tylko połowę zwyczajowej ilości listów, dopił czekoladę, zapominając o bitej śmietanie przyklejonej do jego wąsa i udał się dalej w drogę.

Zbliżało się południe i czasu na załatwienie wszystkich spraw było coraz mniej. Następnym punktem wyprawy był centralny magazyn umieszczony w samym środku miasteczka. Wyglądał jak wielki, kwadratowy prezent wielkości wieżowca. Był długi jak cztery boiska piłkarskie i tak samo wysoki. Miał kolor dojrzałej, bordowej wiśni, przewiązany był prawdziwą, jedwabną, ciemnoniebieską wstążką.

Drzwi wejściowe, a raczej wielkie drewniane wrota, znajdowały się na każdym boku budynku, aby transport towarów odbywał się najszybciej jak to możliwe. Mikołaj zaparkował błyszczące sanie na dachu budynku, gdzie zawsze czekało na niego jedno jedyne, zarezerwowane tylko dla niego, miejsce parkingowe.

Następnie zjechał windą ekspresową na dwudzieste czwarte piętro, gdzie znajdowało się biuro Dyrektora Trajka – najważniejszego elfa w tym budynku. Od jego decyzji zależała sprawna praca wszystkich fabryk. To do jego magazynu spływały wszystkie podzespoły zabawek takie jak: kółka do rowerków, płozy do sanek, drewno do klocków czy choćby farby w setkach kolorów, żeby te wszystkie zabawki ładnie ozdobić. Mikołaj zapoznał się z codziennym raportem, po czym pochwalił Dyrektora za ciężką pracę i postępy.

– Wszystko idzie zgodnie z planem. Wyrobimy się na czas – stwierdził Trajk.

Mikołaj, zanim udał się do swych sań, zlecił dzisiaj dyrektorowi dodatkowe, bardzo odpowiedzialne zajęcie. Ma on sprawdzić stan produkcji i postępy prac w fabrykach, ponieważ przez pogarszające się warunki pogodowe Świętemu nie uda się tego zrobić.

Było pięć po pierwszej. Kiszki Mikołaja skręcały się z głodu, przypominając, że od śniadania wypełnił je tylko gorącą czekoladą, a już najwyższa pora na obiad. Wiatr zacinał ostro z zachodu. Szarobure chmury nadciągały znad linii horyzontu.

– Czas do domu – pomyślał Święty – i to biegusiem. Wsiadł czym prędzej na magiczne sanie. Docisnął czerwoną czapkę z wielkim białym pomponem, nałożył gogle i ruszył jak wystrzelony z procy.

W domu małe, wesołe krasnale dbały, aby Mikołajowi niczego nie brakowało. Jak tylko wszedł, a raczej został wepchnięty przez wzmagający się wiatr, czekały na niego ciepłe kapcie, ogień w kominku i rozgrzewająca herbata imbirowa. Otrzepał się ze śniegu, odwiesił czerwony kubrak na hak przy drzwiach i zasiadł w swoim ulubionym welurowym, brązowym fotelu przed kominkiem.

Usiadłby od razu do stołu, żeby zjeść obiad, ale krasnale musiały pomagać mu w zdejmowaniu długich, czarnych, skurczonych od mrozu kozaków. Raz jeden z krasnali musiał tak mocno ciągnąć, tak mocno się zaprzeć, że gdy but w końcu zszedł, on sam wyleciał jak z gumki od świątecznych majtek w kierunku rozpalonego kominka. O mały włos wpadłby do niego cały, ale ostatecznie przypiekł sobie tylko trochę prawego pośladka.

Mikołaj umył zmęczone ręce mydłem migdałowym i zasiadł do stołu, na którym czekała już na niego ciepła, pożywna, pachnąca tundrą zupa grzybowa.

Wichura i zamiecie trwały nieprzerwanie dzień i noc. Nie można było głowy za drzwi wystawić przez siarczysty mróz i zacinający z boku wiatr. Na szczęście na taką okoliczność wiele lat temu dziadek Mikołaja kazał wykopać pod miastem szereg tuneli, którymi teraz transportowano wiadomości, pożywienie i części do budowania zabawek. Mikołaj sam by się tam nie zmieścił, lecz dzięki sprawnym, zaufanym i ciężko pracującym krasnalom wszystkie przygotowania szły gładko.

– Bycie małym ma swoje zalety – powtarzały krasnale. W taką pogodę bez ich pomocy, produkcja zostałaby wstrzymana na dobre. Tylko humor Mikołajowi nie dopisywał, bo codzienne latanie było jego największą rozrywką. Na szczęście przez sprawny, podziemny labirynt otrzymywał dostawę swojej ulubionej gorącej czekolady z kawiarni pulchnego elfa i worek listów od dzieci.

Pogoda nie rozpieszczała mieszkańców bieguna aż do dwudziestego czwartego grudnia.

W przeddzień Bożego Narodzenia wiatr i opady śniegu zelżały na tyle, że można było wyjść z domu. Chmury nadal utrzymywały się na niebie, ale były już bardziej w kolorze brudnej, białej pościeli niż popiołu z kominka.

W Wigilię Świąt, z samego rana Mikołaj już wiedział, w co się ubrać zaraz po śniadaniu. Trochę już wyblakły, czerwony kubraczek zawsze służył mu do robienia przeglądu sań. W razie, gdyby ubrudził się jakimś smarem, nie żal mu będzie tego znoszonego kubraczka wyrzucić. Mógł wprawdzie tą pracę zlecić któremuś z pomocnych krasnali, ale lubił ubrudzić sobie czasem ręce brązowym jak czekolada smarowidłem. Było to takie jego małe hobby.

Na dodatek miał wtedy stu procentową pewność, że żaden element z listy ‘do sprawdzenia’ nie został pominięty. Wyszedł więc skocznie i żwawo przed swoją chatkę. Przechodząc koło miejsca na ognisko, upadł jednak niespodziewanie na prawe kolano, potykając się o wielką hałdę śniegu, której kilka dni temu jeszcze tam nie było.

– Pewnie krasnale zwiozły tu cały śnieg z pasa startowego po tej kilku dniowej zamieci – pomyślał i nie tracąc uśmiechu z twarzy, udał się na koniec ścieżki, gdzie zawsze parkował swoje magiczne sanie.

Jakież było jego zdziwienie, gdy po dotarciu na miejsce zobaczył tam tylko hulający wiatr. Po chwilowym szoku zebrał się w sobie na przeraźliwy okrzyk:

zagubione sanie Mikołaja

– Rudolf! Alarm! KTOŚ UKRADŁ SANIE!!! – Po czym padł na kolana i zaczął szlochać jak bóbr, zakrywając ręce grubymi czerwonymi rękawicami.

Rudolf, szef wszystkich reniferów i główny zarządca pasa startowego, przybył w jedną sekundę. Omal kopyta nie złamał, gdy po wylądowaniu próbował wyhamować na zamarzniętych łzach Mikołaja pokrywających już spory kawałek pasa.

– Już jestem, szefie, co się stało? – zapytał renifer.

– Sanie… ktoś ukradł sanie – chlipał Mikołaj.

– A mówiłem, żeby parkować je na noc w hangarze? Ale szef zawsze wie lepiej.

– Później będziemy się spierać, kto miał rację, a kto jest leniwym, siwobrodym człowiekiem. Za kilkanaście godzin Boże Narodzenie. Jeśli sanie się nie odnajdą, trzeba będzie ze wszystkiego zrezygnować. Święta nigdy w historii nie były odwoływane.

– Gdzie szef widział sanie po raz ostatni? – zapytał Czerwononosy.

– No jak to, gdzie? Wiesz dobrze, że często parkuję je tu, zaraz obok ścieżki. Tak samo też zrobiłem kilka dni temu, zaraz przed tą okropną zamiecią, przez którą do dzisiaj nie mogłem latać – odparł Święty. – Właśnie miałem zrobić ich przegląd, a tu tylko puste miejsce, jak widać.

– Dobrze, w takim razie od razu organizuję grupę poszukiwawczą! – stwierdził Rudolf, wypinając dziarsko swój oszroniony tors.

Rudolf zebrał najlepszych z najlepszych.

Grupa liczyła dziesięcioro magicznych stworzeń: pięć najszybszych reniferów, dwa krasnale znające najgłębsze zakręty podziemnych tuneli, dwa skrzaty umiejące wydobywać sekrety i jeden elf Mirim, który szybkością nie grzeszył, ale dzięki prowadzeniu kawiarni znał każdego mieszkańca bieguna. Po rozdzieleniu zadań wszyscy rozbiegli się w tylko im znane kierunki.

Mikołaj miał za zadanie zostać w swojej chatce i obserwować jedyny na biegunie pas startowy. Może ktoś tylko chciał się przelecieć dla zabawy i postanowi zwrócić sanie zaraz, jak magia się wyczerpie?! Jeśli tak się stało, nie trzeba będzie długo czekać, bo bez Mikołaja czy reniferów sanie nie utrzymają się długo w powietrzu. Rudolf obiecał, że jak tylko czegoś się dowie, od razu wyśle do szefa kruka z wiadomością.

Godziny mijały. Czarna pierzyna nocy na dobre okryła już cały biegun. Rudolf nie wysłał ani jednej wiadomości do tej pory, a to znaczy, że nic nie znaleźli. Mikołajowi doskwierał coraz większy smutek. Jeszcze nigdy, przenigdy nie musiał odwoływać świąt.

– Zawsze jednak musi być ten pierwszy raz prawda?! – pomyślał strapiony. Poprosił jednego z krasnali o obserwację pasa startowego, a sam, trąc szczypiące oczy i ziewając jak hipopotam, usiadł przed kominkiem ze swoim ulubionym kakao. Nawet bita śmietana nie sprawiała mu w obecnej sytuacji przyjemności. Wziął ostatni łyk i zamknął na chwilę ciężkie jak worek pierników, opadające powieki.

Kilka minut przed północą obudziło Mikołaja pukanie do drzwi.

To był Rudolf. Święty zerwał się na równe nogi, narzucił na siebie tylko ciepły, wełniany, gruby koc i wyszedł przed dom. Rudolf stał tam z nietęgą miną. Łeb miał spuszczony i tylko grzebał coś w śniegu przednim, lewym kopytem. Mikołaj patrzył na niego w oczekiwaniu. Po chwili milczenia renifer zaczął w końcu mówić.

– Przepraszam szefie. Zawiodłem Cię. Nie udało nam się odnaleźć Twych sań.

Mikołaj nic nie odpowiedział tylko wpatrywał się w swojego najlepszego przyjaciela, a słona ciecz wypełniała zwolna jego niewyspane oczy.

– Przeszukaliśmy każdy centymetr bieguna – ciągnął dalej Rudolf. – Przelecieliśmy nad każdą chmurką, zwiedziliśmy wszystkie zakamarki korytarzy podziemnych i nawet po kilka razy przepytaliśmy niektórych mieszkańców naszej krainy w poszukiwaniu informacji. I nic. Nawet poszlaki żadnej, małego śladu płozy, nic. Jakby rozpłynęły się w powietrzu.

Mikołaj wytarł nos kocem po czym zawołał najszybszego z krasnali i zakomunikował:

– Weź pióro, papier i tyle kopert, ile zdołasz unieść. Napisz:

Biegun Północny zawiadamia, że z powodu kradzieży sań Boże Narodzenie w tym roku zostaje odwołane. Przepraszamy za kłopot.

Z poważaniem

Św. Mikołaj

 

– Niech każdy krasnal zrobi to samo i wyślijcie całość z samego rana do wszystkich dzieci na świecie!

Krasnal z początku nie mógł uwierzyć w to, co słyszy, ale posłusznie wykonał polecenie.

Rudolf po tej wiadomości tak się zdenerwował, że aż z całej siły kopnął kopytem w kamienny fotel koło ogniska. Siła była tak wielka, że siedzisko pękło w pół, a powstałe iskry padły na leżącą obok rozpałkę i suche gałęzie. Nie minęła chwila a cały stos drewna codziennie przygotowywany przez krasnale rozpalił się ogrzewającym pomarańczem.

– Nerwy nie pomogą nam Rudolfie w odnalezieniu sań – zaczął mówić Mikołaj – ale jak już rozpaliłeś ognisko, to usiądźmy przy nim i pomyślmy co robić dalej. Renifer usiadł tyłem do wielkiej hałdy śniegu, która pozostała po kilkudniowej zamieci śnieżnej. Mikołaj zdecydował się na miejsce po przeciwnej stronie paleniska. Ogień nabrał mocy i zaczął topić delikatnie okoliczny śnieg. Przez długą chwilę oboje patrzyli tylko w skwierczący, wyrzucający w powietrze mnóstwo iskier, czerwony słup ognia. Rudolf nagle odwrócił się w stronę pasa startowego.

– Co się stało przyjacielu? – spytał Mikołaj.

– Nic takiego, wydawało mi się, że słyszę jakby coś lądowało. Przesłyszałem się – odpowiedział Czerwononosy kierując smutny wzrok na wielką hałdę śniegu. – Nie dość, że z tych nerwów słyszę dziwne dźwięki to jeszcze stopiony śnieg na tej hałdzie wygląda mi jak płozy Twych sań.

Mikołaj skierował swój wzrok w miejsce gdzie patrzył renifer. Następnie wziął łopatę opartą o ścianę jego chaty i podszedł do wspomnianej hałdy.

zagubione sanie Mikołaja

– Chodź Rudolf. Święta i tak już odwołane. Ulepmy z tego śniegu lodowe sanie. Może chociaż humory trochę nam się poprawią albo wymyślimy przy okazji nowy projekt magicznego Mikołajolotu, który zbudujemy na następne Boże Narodzenie?!

Mikołaj wziął duży zamach, aby wbić łopatę w twardy, zlodowaciały śnieg aż tu nagle… jak nie walnęło, jak nie gruchnęło… i łopata pękła w pół, a metaliczny odgłos rozniósł się echem po całej okolicy. Rudolf tak się przestraszył, że wyskoczył w powietrze i zawisł metr nad ziemią cały drżąc. Święty ze zdziwienia podrapał się po głowie pod czerwoną czapką z białym pomponem. Podszedł do ogniska, rozpalił pochodnię i zbliżył ją do miejsca, w które uderzył łopatą.

Jego oczom ukazał się kawałek złotego i metalowego… czegoś. Wyglądało to dokładnie tak jak płoza jego magicznych sań! Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Był tak przejęty, że zdjął grube rękawice i pomimo siarczystego mrozu zaczął odgarniać śnieg gołymi rękoma. Po kilku ruchach ręce zrobiły mu się blade a palce mniej sprawne, ale nie zwracał na to uwagi. Adrenalina rozgrzewała go od środka. Rudolf bez słowa dołączył do kopania.

Praca szła zadziwiająco szybko. Od czasu do czasu pomagali sobie ogniem, aby roztopić twardsze, zlodowaciałe kawałki hałdy. Po mniej więcej piętnastu minutach ich oczom ukazał się nieprawdopodobny widok. Stały przed nimi złoto-czarne, oszroniałe, magiczne sanie Mikołaja! Oboje stanęli jak wryci. Wyglądali jak dwa zastygłe sople, które połknęły swoje języki. Mieszanka radości, ekscytacji, zmęczenia i wcześniejszego przygnębienia kotłowała im się w głowach. Nie mogli uwierzyć własnym oczom.

– Szefie – zaczął szeptem Rudolf – może my zasnęliśmy przy ognisku i to tylko piękny sen?!

– Sam nie wiem kolego, ale możemy to sprawdzić – odpowiedział Mikołaj. – TEONIE! – krzyknął.

Po kilku sekundach stanął obok nich, zdębiały tym co widzi, Teon, najbardziej zaufany krasnal pracujący dla Mikołaja.

– Kopnij Rudolfa swoją małą stópką proszę.

– Aauuuć – krzyknął renifer – za co to?!

– Jeśli to poczułeś to znaczy, że jednak nie śnimy – stwierdził uradowany Mikołaj. – Teraz powiedz mi Teonie, co tu widzisz?

– Widzę piękne, złoto-czarne, magiczne sanie, którymi uwielbiasz latać szefie.

– Dziękuję Ci – skinął głową Święty. – Możesz wracać do swoich zadań.

– Ale jak to możliwe? – zapytał ciągle oszołomiony Rudolf.

– Już chyba wszystko rozumiem – zaczął Mikołaj. – W pierwszy dzień wielkiej zamieci śnieżnej, gnałem co sił do domu z codziennego sprawdzania postępów prac nad zabawkami w miasteczku. Tak się śpieszyłem, że nawet nie wytarłem bitej śmietany z brody po wypiciu ulubionego kakao. Dowiedziałem się o tym dopiero w domu po powrocie. Już wiem, dlaczego wszyscy w miasteczku uśmiechali się, ukradkiem patrząc na mnie. Ale do rzeczy. Wracałem, jak już mocno wiało, a śnieg zacinał z każdej strony. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do ciepłej chatki, narzucić wełniany koc w kratkę i ogrzać się przed ciepłym kominkiem. Z tego całego zamieszania zapomniałem przywiązać sań do słupów. Pas startowy był wtedy bardzo oblodzony i wielka wichura, która potem nadeszła, musiała zepchnąć sanie pod samo palenisko. Dzięki niemu, na całe szczęście, sanie nie wpadły na moją chatkę. To by dopiero była dziura w ścianie! Potem śnieg je przysypał, a kiedy pogoda się poprawiła, wszyscy myśleli, że jest to miejsce do zgarniania nagromadzonego na pasie śniegu i jeszcze przysypali sanie dodatkową warstwą grubego puchu.

zagubione sanie Mikołaja

– To naprawdę niesamowita historia, szefie. Aż trudno w to uwierzyć – stwierdził renifer. – Najważniejsze, że się odnalazły. Oraz, że nikt ich nie ukradł. Tylko co teraz z Bożym Narodzeniem?

– Mawiają, że najciemniej pod latarnią Rudolfie. Jak dobrze znam krasnoluda, któremu zleciłem nadanie listów, zaległ w pierwszej kawiarni po drodze, aby spożyć swoje ulubione ciasto marchewkowe z karmelkową polewą. Tak na dodanie energii przed pracą – jak zwykle powtarzał. – Leć go powstrzymaj, a ja sprawdzę sanie i przygotuję wszystko do wylotu.

– Tak jest! – odpowiedział renifer i wystrzelił w rozgwieżdżone niebo niczym prom kosmiczny.

 

Dwudziesty piąty grudnia. Pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia.

Mały chłopiec Maks, który obudził się pierwszy na całym świecie, otworzył nieśmiało jedną z powiek i widząc, że delikatne promienie słońca przechodzą już przez drewniane okiennice do jego pokoju, od razu pobiegł pod wielką, zieloną, udekorowaną kolorowo choinkę. Po dotarciu na miejsce zastał… puszysty dywan pełen małych, średnich i dużych pakunków! Wielokolorowych, ozdobnych, błyszczących, owiniętych czerwonymi i niebieskimi wstążkami.

Wszystko skończyło się pomyślnie!

Mikołaj po zakończonej pracy zawisł w swych odnalezionych saniach wysoko nad Ziemią i patrząc z uśmiechem przez magiczną lunetę na dzieci otwierające prezenty, pomyślał:

– Żeby tylko te wszystkie dzieci wiedziały, że o mały włos mogło nie być w tym roku Świąt i prezentów ode mnie, żeby tylko one wiedziały…

Po czym spiął czarne lejce, machnął nimi intensywnie, dając Rudolfowi znak do startu i odleciał z zadowolonymi reniferami w stronę hipnotyzującego, srebrzystego księżyca do swojej drewnianej chatynki na mroźnym biegunie północnym.

 

Koniec.

 

Inne bajki o Mikołaju i Bożym narodzeniu znajdziesz tutaj.

Te bajki też mogą Ci się spodobać